środa, 23 grudnia 2015

KILL THEM ALL (VII)



IKARI

– No to my już pójdziemy… – Usłyszałam, kiedy ocknęłam się targana skurczami żołądka. Usiadłam na łóżku, biorąc kilka głębokich oddechów. Odgarnęłam przylepione do mokrego czoła włosy. Uch. Było mi niedobrze, jak jeszcze nigdy w życiu. Starłam zimny pot z twarzy i wychyliłam się za krawędź łóżka, wstrząsana kolejnymi torsjami, ale chociaż wykręcało mi żołądek, jedyne co z siebie wydaliłam to kilka nieartykułowanych dźwięków. Do tego naszło mnie jakiejś poczucie niepokoju, niebezpieczeństwa, a przecież… Poznawałam miejsce, w którym się znajdowałam. Niemożliwe, żeby coś mi tu groziło.
Drzwi do sypialni otworzyły się i zobaczyłam Feniksa, ostrożnie wycofującą się z ciasnego przedpokoju.
– Wilczy! – Dopadła do mnie, widząc, że odzyskałam przytomność. – Ubieraj się. – Rzuciła we mnie moimi ubraniami, oczekując, że sprostam temu zadaniu, ale była to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka.
– Chyba żartujesz. – Ledwo udało mi się unieść drżącą rękę do twarzy, żeby założyć za ucho wciąż opadającą na nos grzywkę. – Nie dam rady nawet odwrócić majtek na prawą stronę.
– Nie mamy wyboru – oznajmiła, wciągając mi przez głowę bluzę. – Musisz się ubrać. Musimy szybko znaleźć się u twojego brata.
– Co? – Nie rozumiałam. – Nigdzie nie idę, człowieku. Shizuo na pewno…
Wtedy zobaczyłam go w drzwiach. Z taką samą miną, jak wtedy, gdy zobaczył mnie po raz pierwszy. Kiedy pomyślał, że jestem Izayą. Patrzył na mnie z nienawiścią i zdawał się zużywać całą swoją siłę woli, żeby wyglądać na opanowanego. W ręku trzymał moje buty.
– Pomóc ci się ubrać?
– Ale Shi…
Przekroczył próg i jednym krokiem znalazł się przy łóżku, w którym leżałam. Tym samym, do którego ostatecznie wrzucił mnie po nocnej pogoni za mną po Ikeburko. Teraz tama noc wydawała mi się dziwnie odległa, choć nie minęło wcale dużo czasu. A jednak z tą samą pasją, z jaką wtedy stargał ze mnie dżinsy, teraz mnie w nie ubierał, zapinając mi guziki przy rozporku drżącymi dłońmi. Otulił nawet moją szyję swoim czarnym szalikiem, po czym wręczył mi moje najki z taką siłą, że z powrotem usiadłam na łóżku, czując, że robi mi się jeszcze bardziej niedobrze.
– Wynoś się stąd, Ikari, zanim zrobię ci to, co zawsze chciałem zrobić twojemu bratu.
– Coś fajnego? – dociekałam, majdając nogami. Ciągle jeszcze łudziłam się, że to tylko jakaś zgrywa.
– O ile śmierć może być fajna.
Patrzyłam w jego ciepłe oczy, ale one już wcale nie wydawały się takie ciepłe. Rzuciłam butami, które mi podał, patrząc na niego wyzywająco. O co mu, do diabła, chodziło?! Dla niego narażałam się temu czubkowi, swojemu braciszkowi, a on mnie wyrzuca z własnego mieszkania?!
– Hej, Ika, wyjaśnimy to sobie jutro, dobra? – Wyraźnie wystraszona Feniks, schylała się po moje sportowe buty i nie zrażona sytuacją, pomagała mi je ubrać. – A teraz naprawdę już chodźmy…
Nie rozumiałam, co się dzieje, ale po chwili stałam już na klatce schodowej, przytrzymywana przez tego blondasa z Devil Batsów i Chinatsu. Shizuo zatrzasnął za nami drzwi z taką siłą, że zadrżała całą klatka schodowa.
Co jest, kuźwa, grane.
Don't make me say it
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, dmuchnął w nas mroźny wiatr. Wciąż byłam skonfundowana i rozeźlona, dlatego ten pierwszy podmuch zimy nie zrobił na mnie większego wrażenia. Wyciągnęłam wystające z kieszeni Chinatsu papierosy i próbowałam odpalić jednego, dzielnie starając się osłonić wątły płomyczek zapalniczki na tyle długo, by tytoń zaczął się żarzyć. Po kilkunastu sekundach dłonie tak mi zdrętwiały, że przy kolejnej próbie potarcia kciukiem krzesiwa zapalniczka wyleciała mi z ręki.
– Nożeż kurwa… – Schyliłam się, żeby ją podnieść, a kiedy się wyprostowałam, zauważyłam, że jestem sama. Feniks i jej przydupas z Nietoperzy musieli nie zauważyć, że się zatrzymałam i poszli sobie, zostawiając mnie samą na tym ponurym, otoczonym zamiecią osiedlu.
– Feniks? – krzyknęłam, ale wiatr zagłuszył moje wołanie.
Kurwa, pięknie. Wspaniale. I dokąd mam pójść?! Znaczy… Trafiłabym do domu, nie raz przecież waletowałam u Shi, ale teraz ledwo trzymałam się na nogach, także miałam większą szansę na to, że rozbiję sobie nos na pierwszej latarni, która wyrośnie mi na drodze, niż na dotarcie do domu. W aucie ocknęłam się na moment, dlatego wiedziałam, że przyjechaliśmy tu Cometą, ale odleciałam, zanim dojechaliśmy, więc nie miałam pojęcia, gdzie jest zaparkowany samochód. Pod kamienicą Heiwajimy nigdy nie było miejsca i wszyscy, którzy odważali się go odwiedzać, a byli mobilni, nie raz zmuszeni byli parkować kilka przecznic dalej.
I jeszcze ten wiatr… Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wiało tak mocno. Upiorne, złowrogie skowyty przemykające między budynkami osiedla, wzmacniane odbijającym się od ścian echem. Wirujący śnieg, mieniący się różnymi barwami pod zimnym, reflektorowym światłem latarni, budził we mnie dziwny lęk. Poczułam dreszcze, inne niż te, które wywoływało dotkliwe zimno, niesione na skrzydłach zamieci. Kiedy wiatr dmuchnął mi prosto w twarz, zachłysnęłam się lodowatym powietrzem i przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Panika wypełniła moje płuca, a przed oczami wirowały kolorowe płatki śniegu. Kiedy wreszcie zaczerpnęłam haust powietrza, cała drżałam. Byłam wyziębiona i wystraszona tą dziwną dusznością, która budziła się gdzie w głębi mnie pod wpływem uderzającego we mnie zewsząd śniegu. Agresywnego. I kolorowego. Wydało mi się, że stoję naga pośrodku zimy. Tak jak wtedy, gdy lutowy mróz wydał mnie na świat. Czy wtedy też świat spowijała tęczowa mgła? Założę się, że tak. Przecież dwadzieścia osiem lutowych dni można było podzielić przez siedem kolorów tęczy.
Nogi miałam jak z waty. Wzrokiem poszukałam najbliższego miejsca, w którym mogłabym usiąść, nie narażając się na natychmiastowe odmrożenia. Byłoby smutno, gdyby nagle odpadł mi tyłek. Co prawda miałam go w nadmiarze, ale i tak byłam do niego dość przywiązana, a pokryta miękką kołdrą śniegu huśtawka stanowiła pokusę nie do odparcia. I była najbliżej. Mrugając, by przegonić mnożące się przed oczami mroczki, chwiejnym krokiem dostałam się na  plac zabaw, umieszczony pośrodku osiedla, otoczonego wieżowcami. Zza jednego z okien, które upodabniały blok do stuokiego potwora, mógł patrzeć na mnie Shizuo. Miałam nadzieję, że nie, bo zapewne stanowiłam dość żałosny widok. Dłonią strzepnęłam śnieg przykrywający siedzenie huśtawki i osunęłam się na nie. Zachrzęścił oszroniony łańcuch. Przycisnęłam skroń do zimnego metalu. Ukłucie chłodu przybrało formę lodowego szpikulca, który wwiercał się przez czaszkę prosto do mózgu. Nawet to mnie nie otrzeźwiło.
Mięśnie nóg całkiem mi zwiotczały. Straciłam oparcie podłoża. Huśtawka zakołysała się w przód, potem w tył i wtedy bezwładnie się z niej zsunęłam w kilkucentymetrową warstwę śniegu. To było miękkie lądowanie. Całkiem przyjemne. Pod zamkniętymi powiekami malowały mi się barwne obrazki, budząc niepokojące uczucie fałszywego bezpieczeństwa. To tak jakby ktoś przytulał cię i szeptał do ucha, że wszystko będzie dobrze, podczas gdy stoisz w samym sercu płonącego budynku, z którego nie ma najmniejszych szans ucieczki. I chociaż dobrze wiesz, że zaraz zginiesz w pożarze, tak bardzo pragniesz pozwolić swojej naiwności zawierzyć tym słowom i trwać w złudzeniu…
Tak jak teraz.
Teraz było mi ciepło. Ogarniała mnie senność. Było przecież całkiem przytulnie. Było kolorowo.
ACH ŚPIJ BO WŁAŚNIE KSIEŻYC ZIEWA I ZA CHWILĘ ZAŚNIE.
A jednak jakiś budynek płoną. Może nie cały, ale paliła się akurat ta komnata w mojej głowie, w której byłam zamknięta. Prócz płomieni zaczęły wypełniać ją krzyki. Skrzywiłam się. Wrzaski zagłuszały trzask ognia. Wywabiały mnie z barw, które mnie otoczyły. Dobijały pięściami do w połowie strawionych przez żywioł drzwi. Chciałam być na nie głucha, ale były zbyt natarczywe. W końcu z powiększającej się w drzwiach szczeliny wychynęły czyjeś dłonie, chwyciły mnie za kostki i zaczęły wywlekać z bezpiecznej, stojącej w płomieniach komnaty.
– Ikari!
Zapiekł mnie policzek. Otworzyłam oczy. Pochylał się nade mną niebieski kolor. Błękitny, nastroszony. Nie. Kobaltowy, rozgniewany. Nie, nie, nie! Żółty. To był żółty kolor, tylko wymieszany z niebieskim, złocisty. Płynny. Jak wiecznie przydługawe włosy Shi i jego okulary. Zaraz spod nich wyłoni się brąz. Ciepły, jak płonący zamek w mojej głowie. Albo piwny, porucznikowy. Nie… Żółty kolor nabiera ostrych kątów, a spod niego spoglądają na mnie demoniczne, jadowicie zielone ślepia, które zaczynają płonąć, płonąć i płonąć, aż wszystko co widzę, to czerwień. Ale wraz z czerwienią powraca ciepło, przyjemne piwne ciepło… Przez chwilę widzę nawet tatuaże, ale wtedy zaczyna piec mnie też drugi policzek i naprawdę otwieram oczy. Czerwień przybiera odcień wschodu słońca, a jasne, orzechowe błyski wypełniają się kasztanowym pigmentem.
And the hope of morning makes me worth the fight
– Oddam ci – zapowiadam Chinatsu, która trzyma  moją twarz w dłoniach. Jestem pewna, że przed chwilą mnie nimi okładała.
– Powodzenia – Feniks prycha, próbując uśmiechnąć się sarkastycznie, ale jej nie wychodzi i na jej ustach gości teraz uśmiech pełen ulgi. – A dasz radę rączkę unieść? Bo wstać to widzę nie możesz.
– Wal się – odpowiadam i czuję, że ciemność znowu coraz ściślej mnie otacza. Ostatnie z czego zdaję sobie sprawę, to że mój mózg nie leciał ze mną w chuja tak całkiem, bo gdy odchylam głowę widzę znowu blond plamę. A nawet dwie. A może trzy?

*

Po raz drugi ocknęłam się już na dobre, ale za to w szpitalu. Ech. Nadopiekuńcza dziewucha. Co mi przyszło do głowy, żeby się z nią zadawać. Przecież równie dobrze doszłabym do siebie w domu.
– Jesteś pewna? – Ups. Chyba mówiłam na głos. – Miałaś odmrożenia. Musieli ci podać surowice przeciwtężcową.
– Oj tam, oj tam… – Machnęłam ręką, spoglądając na Feniks, która stała w progu sali, opierając się o futrynę. – A niby co ci tak zależy, co?
– Jak to? – Założyła ręce na ramiona i podeszła do mnie, po czym w podskoku usiadła na skraju łóżka, aż zafalował materac. – Jesteś naszą rozgrywającą. Gdzie znajdziemy równie dobrą na twoje miejsce, jak odwalisz kitę?
– Sranie w banie – zripostowałam inteligentnie i ja również założyłam ręce na piersi. Kiedy o tym wspomniała, przegrana znowu zwaliła się na mnie z całym swoim niesmakiem.
– Wiesz, że mają tu oddział psychiatryczny? Jak będziesz wyglądać na dziewczynkę z depresją, myślami samobójczymi i zaburzeniami psychosomatycznymi, na pewno cię w nim zamknął. – Pochyliłam głowę, żeby na nią nie patrzeć, ale Feniks uniosła mój podbródek, zaglądając mi w oczy. – To był nasz pierwszy mecz. To byłby cud, gdybyśmy wygrały, a i tak przez chwilę było blisko. Pomyśl, co będzie, gdy zaczniemy trenować. Rozniesiemy Devil Bats!
I will not be giving in tonight
Patrzyłam na nią z powątpiewaniem, ale w jej oczach dostrzegłam pewność. To nie były puste słowa. Ona naprawdę w to uwierzyła. Prawie mnie to pocieszyło, ale ten łajdak wszystko zepsuł.
– Ikaaaariiii-saaaan. – Kiedy przeciągał zgłoski jego glos brzmiał jeszcze wstrętniej. Boże, czym ja sobie na to zasłużyłam? – Słyszałem, że nie umiesz przygrywać, dlatego przyniosłem ci coś na osłodę tej sromotnej porażki!
Ten paskudny, spiczasty ryj, standardowo rozciągnięty w pełnym samozadowolenia uśmiechu, zobaczyłam dopiero, gdy rzucił na moje łóżko „bukiet”, którym był przeogromny wieniec pogrzebowy opleciony wstęgą z uroczą dedykacją „Obyś się w piekle smażyła”. Na tym Hiruma nie poprzestał. Kiedy gwizdnął na palcach, do sali zaczęli wchodzić kolejni członkowie jego drużyny, a każdy z nich zostawił mi jakiś miły podarek. Był to między innymi zestaw syropków na lepsze samopoczucie firmy „Poison”, której logo wyglądało bardzo znajomo, jak ryj pewno demonopodobnego psychopaty, sznur z już zawiązaną pętlą i optymistyczną kartką-przylepką „Co ma wisieć, nie utonie!”, jedenaście par stringów dla całej mojej drużyny, gumowe noże do rzucania, nowe korki, których wkładka wewnątrz buta wysadzana była pinezkami, bluzkę, w której ktoś starannie wyciął stosowne otwory na cycki, paczkę gum balonowych o niepokojącej nazwie „Supergluty”, a także komplet żyletek i szczegółowy rozkład jazdy pociągów wraz z planem dworca i zaznaczonymi torami, na których panował największy ruch. Brakowało tylko dziurawych, śmierdzących skarpetek i przepoconych podkoszulków Nietoperzy.
– O Jezu, Youichi, jesteś taki kochany! – Uśmiechnęłam się najserdeczniej jak potrafiłam i zaczęłam rzucać w niego wszystkim, co mi przynieśli. – Skurwysyny! W następnym meczu was rozsmarujemy po murawie!
Krzyczałabym tak dalej, ba, wybiegłabym za nim, żeby się upewnić, że jego głupkowaty śmiech, te diaboliczne „kekekekeke!”, które ryło mi banie, ucichnie, gdy łotr rozbije sobie ryj o schody, z których go zepchnę, ale wtedy… ALE WTEDY…
Najpierw poczułam smród. Ych, jak… stary olej albo… gnijący, spalony stek. Jeszcze zanim go zobaczyłam, wiedziałam, że jeden z nich tutaj jest. Wcale się nie zdziwiłam, widząc go w szpitalnym uniformie. Skurczybyki mieli świetne zdolności adaptacyjne. Miał chociaż tyle przyzwoitości, żeby nie udawać lekarza. Aż mnie ciarki przeszły myśląc, jakie miałby wtedy… możliwości. Wpadł na salę zapewne zaalarmowany moimi krzykami, ale ponieważ nie ściskał w ręku strzykawki z środkiem uspakajającym, założyłam, że był zaledwie z personelu szpitala, możliwe, że z najniższego szczebla. Prawie wywrócił Chinatsu, która o dziwo, zamiast mnie powstrzymywać, wraz ze mną rzucała w Devil Batsów tymi parszywymi podarkami i zatrzymała się w progu, odpakowując gumowe noże. Najwyraźniej liczyła, że jednak jest jakiś sposób, by wyrządzić nimi krzywdę i przez to tonęła teraz w ramionach tego…
Zobaczyłam jego twarz, gdy odwrócił się do mnie, marszcząc nos. Cóż. W jego mniemaniu, zapewne też nie pachniałam zbyt ładnie.
– Puść ją. – Sama się wystraszyłam własnego głosu. Zastanawiałam się, czy w ogóle zabrzmiałam zrozumiale, bo usłyszałam tylko okropny warkot, wydobywający się z mojego gardła. Ale ta gadzina uśmiechnęła się półgębkiem i nawet zrobił pół kroku w tył, może i próbował też wypuścić Chinatsu z objęć, ale to ona trzymała go za przedramiona i patrzyła na niego jak urzeczona. No dobra, skubaniec był przystojny, ale na Boga, śmierdział jak ja pierdolę!
Feniksowi najwyraźniej to nie przeszkadzało, a kiedy on zwrócił na nią swoje ciemne, wygłodniałe ślepia…. W uszach zaczęło mi dzwonić, słyszałam bicie własnego serca. Dawno już nie byłam tak bliska utraty panowania nad sobą, jak właśnie w tej chwili. Zaciskałam dłonie w pięści, czując wbijające mi się w skórę pazury. Coraz dłuższe pazury.
Wyglądało na to, ze zaraz pokażę Feniksowi i reszcie obecnych, dlaczego tak naprawdę wołają za mną Wilczy.

1 komentarz:

  1. Ololololol. Co sie dzieje?
    {"A jednak jakiś budynek płoną"
    Płonął? może?
    Tam generalnie masz czas przszły, nagle w dialogach teraźniejszy... bo "odpowiadam". Trzymaj się czasu skarbie.
    "surowice przeciwtężcową."
    Przeczytałam: przeciwciążową...
    " na pewno cię w nim zamknął."
    Zamkną, bo ona o przyszłości mowi.
    "Krzyczałabym tak dalej, ba, wybiegłabym za nim, żeby się upewnić, że jego głupkowaty śmiech, te diaboliczne „kekekekeke!”, "
    To! To! To! I jeszcze raz to! Kuźwa na czole Ci napiszę! To!

    OdpowiedzUsuń