IKARI
–
No to my już pójdziemy… – Usłyszałam, kiedy ocknęłam się targana skurczami
żołądka. Usiadłam na łóżku, biorąc kilka głębokich oddechów. Odgarnęłam
przylepione do mokrego czoła włosy. Uch. Było mi niedobrze, jak jeszcze nigdy w
życiu. Starłam zimny pot z twarzy i wychyliłam się za krawędź łóżka, wstrząsana
kolejnymi torsjami, ale chociaż wykręcało mi żołądek, jedyne co z siebie
wydaliłam to kilka nieartykułowanych dźwięków. Do tego naszło mnie jakiejś
poczucie niepokoju, niebezpieczeństwa, a przecież… Poznawałam miejsce, w którym
się znajdowałam. Niemożliwe, żeby coś mi tu groziło.
Drzwi
do sypialni otworzyły się i zobaczyłam Feniksa, ostrożnie wycofującą się z ciasnego
przedpokoju.
–
Wilczy! – Dopadła do mnie, widząc, że odzyskałam przytomność. – Ubieraj się. –
Rzuciła we mnie moimi ubraniami, oczekując, że sprostam temu zadaniu, ale była
to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka.
–
Chyba żartujesz. – Ledwo udało mi się unieść drżącą rękę do twarzy, żeby
założyć za ucho wciąż opadającą na nos grzywkę. – Nie dam rady nawet odwrócić
majtek na prawą stronę.
–
Nie mamy wyboru – oznajmiła, wciągając mi przez głowę bluzę. – Musisz się
ubrać. Musimy szybko znaleźć się u twojego brata.
–
Co? – Nie rozumiałam. – Nigdzie nie idę, człowieku. Shizuo na pewno…
Wtedy
zobaczyłam go w drzwiach. Z taką samą miną, jak wtedy, gdy zobaczył mnie po raz
pierwszy. Kiedy pomyślał, że jestem Izayą. Patrzył na mnie z nienawiścią i
zdawał się zużywać całą swoją siłę woli, żeby wyglądać na opanowanego. W ręku
trzymał moje buty.
–
Pomóc ci się ubrać?
–
Ale Shi…
Przekroczył
próg i jednym krokiem znalazł się przy łóżku, w którym leżałam. Tym samym, do
którego ostatecznie wrzucił mnie po nocnej pogoni za mną po Ikeburko. Teraz
tama noc wydawała mi się dziwnie odległa, choć nie minęło wcale dużo czasu. A jednak
z tą samą pasją, z jaką wtedy stargał ze mnie dżinsy, teraz mnie w nie ubierał,
zapinając mi guziki przy rozporku drżącymi dłońmi. Otulił nawet moją szyję
swoim czarnym szalikiem, po czym wręczył mi moje najki z taką siłą, że z
powrotem usiadłam na łóżku, czując, że robi mi się jeszcze bardziej niedobrze.
–
Wynoś się stąd, Ikari, zanim zrobię ci to, co zawsze chciałem zrobić twojemu
bratu.
–
Coś fajnego? – dociekałam, majdając nogami. Ciągle jeszcze łudziłam się, że to
tylko jakaś zgrywa.
–
O ile śmierć może być fajna.
Patrzyłam
w jego ciepłe oczy, ale one już wcale nie wydawały się takie ciepłe. Rzuciłam
butami, które mi podał, patrząc na niego wyzywająco. O co mu, do diabła,
chodziło?! Dla niego narażałam się temu czubkowi, swojemu braciszkowi, a on
mnie wyrzuca z własnego mieszkania?!
–
Hej, Ika, wyjaśnimy to sobie jutro, dobra? – Wyraźnie wystraszona Feniks, schylała
się po moje sportowe buty i nie zrażona sytuacją, pomagała mi je ubrać. – A
teraz naprawdę już chodźmy…
Nie
rozumiałam, co się dzieje, ale po chwili stałam już na klatce schodowej,
przytrzymywana przez tego blondasa z Devil Batsów i Chinatsu. Shizuo zatrzasnął
za nami drzwi z taką siłą, że zadrżała całą klatka schodowa.
Co jest, kuźwa, grane.
Don't
make me say it
Kiedy
wyszliśmy na zewnątrz, dmuchnął w nas mroźny wiatr. Wciąż byłam skonfundowana i
rozeźlona, dlatego ten pierwszy podmuch zimy nie zrobił na mnie większego
wrażenia. Wyciągnęłam wystające z kieszeni Chinatsu papierosy i próbowałam
odpalić jednego, dzielnie starając się osłonić wątły płomyczek zapalniczki na
tyle długo, by tytoń zaczął się żarzyć. Po kilkunastu sekundach dłonie tak mi
zdrętwiały, że przy kolejnej próbie potarcia kciukiem krzesiwa zapalniczka
wyleciała mi z ręki.
–
Nożeż kurwa… – Schyliłam się, żeby ją podnieść, a kiedy się wyprostowałam,
zauważyłam, że jestem sama. Feniks i jej przydupas z Nietoperzy musieli nie
zauważyć, że się zatrzymałam i poszli sobie, zostawiając mnie samą na tym
ponurym, otoczonym zamiecią osiedlu.
–
Feniks? – krzyknęłam, ale wiatr zagłuszył moje wołanie.
Kurwa,
pięknie. Wspaniale. I dokąd mam pójść?! Znaczy… Trafiłabym do domu, nie raz przecież
waletowałam u Shi, ale teraz ledwo trzymałam się na nogach, także miałam
większą szansę na to, że rozbiję sobie nos na pierwszej latarni, która wyrośnie
mi na drodze, niż na dotarcie do domu. W aucie ocknęłam się na moment, dlatego
wiedziałam, że przyjechaliśmy tu Cometą, ale odleciałam, zanim dojechaliśmy, więc
nie miałam pojęcia, gdzie jest zaparkowany samochód. Pod kamienicą Heiwajimy
nigdy nie było miejsca i wszyscy, którzy odważali się go odwiedzać, a byli
mobilni, nie raz zmuszeni byli parkować kilka przecznic dalej.
I
jeszcze ten wiatr… Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wiało tak mocno. Upiorne,
złowrogie skowyty przemykające między budynkami osiedla, wzmacniane odbijającym
się od ścian echem. Wirujący śnieg, mieniący się różnymi barwami pod zimnym,
reflektorowym światłem latarni, budził we mnie dziwny lęk. Poczułam dreszcze,
inne niż te, które wywoływało dotkliwe zimno, niesione na skrzydłach zamieci.
Kiedy wiatr dmuchnął mi prosto w twarz, zachłysnęłam się lodowatym powietrzem i
przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Panika wypełniła moje płuca, a przed
oczami wirowały kolorowe płatki śniegu. Kiedy wreszcie zaczerpnęłam haust
powietrza, cała drżałam. Byłam wyziębiona i wystraszona tą dziwną dusznością,
która budziła się gdzie w głębi mnie pod wpływem uderzającego we mnie zewsząd śniegu.
Agresywnego. I kolorowego. Wydało mi się, że stoję naga pośrodku zimy. Tak jak
wtedy, gdy lutowy mróz wydał mnie na świat. Czy wtedy też świat spowijała
tęczowa mgła? Założę się, że tak. Przecież dwadzieścia osiem lutowych dni można
było podzielić przez siedem kolorów tęczy.
Nogi
miałam jak z waty. Wzrokiem poszukałam najbliższego miejsca, w którym mogłabym
usiąść, nie narażając się na natychmiastowe odmrożenia. Byłoby smutno, gdyby
nagle odpadł mi tyłek. Co prawda miałam go w nadmiarze, ale i tak byłam do niego
dość przywiązana, a pokryta miękką kołdrą śniegu huśtawka stanowiła pokusę nie
do odparcia. I była najbliżej. Mrugając, by przegonić mnożące się przed oczami
mroczki, chwiejnym krokiem dostałam się na plac zabaw, umieszczony pośrodku osiedla,
otoczonego wieżowcami. Zza jednego z okien, które upodabniały blok do stuokiego
potwora, mógł patrzeć na mnie Shizuo. Miałam nadzieję, że nie, bo zapewne
stanowiłam dość żałosny widok. Dłonią strzepnęłam śnieg przykrywający siedzenie
huśtawki i osunęłam się na nie. Zachrzęścił oszroniony łańcuch. Przycisnęłam
skroń do zimnego metalu. Ukłucie chłodu przybrało formę lodowego szpikulca,
który wwiercał się przez czaszkę prosto do mózgu. Nawet to mnie nie otrzeźwiło.
Mięśnie
nóg całkiem mi zwiotczały. Straciłam oparcie podłoża. Huśtawka zakołysała się w
przód, potem w tył i wtedy bezwładnie się z niej zsunęłam w kilkucentymetrową
warstwę śniegu. To było miękkie lądowanie. Całkiem przyjemne. Pod zamkniętymi
powiekami malowały mi się barwne obrazki, budząc niepokojące uczucie fałszywego
bezpieczeństwa. To tak jakby ktoś przytulał cię i szeptał do ucha, że wszystko
będzie dobrze, podczas gdy stoisz w samym sercu płonącego budynku, z którego
nie ma najmniejszych szans ucieczki. I chociaż dobrze wiesz, że zaraz zginiesz
w pożarze, tak bardzo pragniesz pozwolić swojej naiwności zawierzyć tym słowom
i trwać w złudzeniu…
Tak
jak teraz.
Teraz
było mi ciepło. Ogarniała mnie senność. Było przecież całkiem przytulnie. Było
kolorowo.
ACH
ŚPIJ BO WŁAŚNIE KSIEŻYC ZIEWA I ZA CHWILĘ ZAŚNIE.
A
jednak jakiś budynek płoną. Może nie cały, ale paliła się akurat ta komnata w
mojej głowie, w której byłam zamknięta. Prócz płomieni zaczęły wypełniać ją
krzyki. Skrzywiłam się. Wrzaski zagłuszały trzask ognia. Wywabiały mnie z barw,
które mnie otoczyły. Dobijały pięściami do w połowie strawionych przez żywioł
drzwi. Chciałam być na nie głucha, ale były zbyt natarczywe. W końcu z powiększającej
się w drzwiach szczeliny wychynęły czyjeś dłonie, chwyciły mnie za kostki i
zaczęły wywlekać z bezpiecznej, stojącej w płomieniach komnaty.
–
Ikari!
Zapiekł
mnie policzek. Otworzyłam oczy. Pochylał się nade mną niebieski kolor.
Błękitny, nastroszony. Nie. Kobaltowy, rozgniewany. Nie, nie, nie! Żółty. To
był żółty kolor, tylko wymieszany z niebieskim, złocisty. Płynny. Jak wiecznie
przydługawe włosy Shi i jego okulary. Zaraz spod nich wyłoni się brąz. Ciepły,
jak płonący zamek w mojej głowie. Albo piwny, porucznikowy. Nie… Żółty kolor
nabiera ostrych kątów, a spod niego spoglądają na mnie demoniczne, jadowicie
zielone ślepia, które zaczynają płonąć, płonąć i płonąć, aż wszystko co widzę,
to czerwień. Ale wraz z czerwienią powraca ciepło, przyjemne piwne ciepło…
Przez chwilę widzę nawet tatuaże, ale wtedy zaczyna piec mnie też drugi
policzek i naprawdę otwieram oczy. Czerwień przybiera odcień wschodu słońca, a
jasne, orzechowe błyski wypełniają się kasztanowym pigmentem.
And
the hope of morning makes me worth the fight
–
Oddam ci – zapowiadam Chinatsu, która trzyma
moją twarz w dłoniach. Jestem pewna, że przed chwilą mnie nimi okładała.
–
Powodzenia – Feniks prycha, próbując uśmiechnąć się sarkastycznie, ale jej nie wychodzi
i na jej ustach gości teraz uśmiech pełen ulgi. – A dasz radę rączkę unieść? Bo
wstać to widzę nie możesz.
–
Wal się – odpowiadam i czuję, że ciemność znowu coraz ściślej mnie otacza.
Ostatnie z czego zdaję sobie sprawę, to że mój mózg nie leciał ze mną w chuja
tak całkiem, bo gdy odchylam głowę widzę znowu blond plamę. A nawet dwie. A
może trzy?
*
Po
raz drugi ocknęłam się już na dobre, ale za to w szpitalu. Ech. Nadopiekuńcza
dziewucha. Co mi przyszło do głowy, żeby się z nią zadawać. Przecież równie dobrze
doszłabym do siebie w domu.
–
Jesteś pewna? – Ups. Chyba mówiłam na głos. – Miałaś odmrożenia. Musieli ci
podać surowice przeciwtężcową.
–
Oj tam, oj tam… – Machnęłam ręką, spoglądając na Feniks, która stała w progu
sali, opierając się o futrynę. – A niby co ci tak zależy, co?
–
Jak to? – Założyła ręce na ramiona i podeszła do mnie, po czym w podskoku
usiadła na skraju łóżka, aż zafalował materac. – Jesteś naszą rozgrywającą.
Gdzie znajdziemy równie dobrą na twoje miejsce, jak odwalisz kitę?
–
Sranie w banie – zripostowałam inteligentnie i ja również założyłam ręce na
piersi. Kiedy o tym wspomniała, przegrana znowu zwaliła się na mnie z całym
swoim niesmakiem.
–
Wiesz, że mają tu oddział psychiatryczny? Jak będziesz wyglądać na dziewczynkę
z depresją, myślami samobójczymi i zaburzeniami psychosomatycznymi, na pewno
cię w nim zamknął. – Pochyliłam głowę, żeby na nią nie patrzeć, ale Feniks
uniosła mój podbródek, zaglądając mi w oczy. – To był nasz pierwszy mecz. To
byłby cud, gdybyśmy wygrały, a i tak przez chwilę było blisko. Pomyśl, co
będzie, gdy zaczniemy trenować. Rozniesiemy Devil Bats!
I
will not be giving in tonight
Patrzyłam
na nią z powątpiewaniem, ale w jej oczach dostrzegłam pewność. To nie były
puste słowa. Ona naprawdę w to uwierzyła. Prawie mnie to pocieszyło, ale ten
łajdak wszystko zepsuł.
–
Ikaaaariiii-saaaan. – Kiedy przeciągał zgłoski jego glos brzmiał jeszcze
wstrętniej. Boże, czym ja sobie na to zasłużyłam? – Słyszałem, że nie umiesz
przygrywać, dlatego przyniosłem ci coś na osłodę tej sromotnej porażki!
Ten
paskudny, spiczasty ryj, standardowo rozciągnięty w pełnym samozadowolenia
uśmiechu, zobaczyłam dopiero, gdy rzucił na moje łóżko „bukiet”, którym był
przeogromny wieniec pogrzebowy opleciony wstęgą z uroczą dedykacją „Obyś się w
piekle smażyła”. Na tym Hiruma nie poprzestał. Kiedy gwizdnął na palcach, do sali
zaczęli wchodzić kolejni członkowie jego drużyny, a każdy z nich zostawił mi
jakiś miły podarek. Był to między
innymi zestaw syropków na lepsze samopoczucie firmy „Poison”, której logo
wyglądało bardzo znajomo, jak ryj pewno demonopodobnego psychopaty, sznur z już
zawiązaną pętlą i optymistyczną kartką-przylepką „Co ma wisieć, nie utonie!”,
jedenaście par stringów dla całej mojej drużyny, gumowe noże do rzucania, nowe
korki, których wkładka wewnątrz buta wysadzana była pinezkami, bluzkę, w której
ktoś starannie wyciął stosowne otwory na cycki, paczkę gum balonowych o
niepokojącej nazwie „Supergluty”, a także komplet żyletek i szczegółowy rozkład
jazdy pociągów wraz z planem dworca i zaznaczonymi torami, na których panował
największy ruch. Brakowało tylko dziurawych, śmierdzących skarpetek i
przepoconych podkoszulków Nietoperzy.
–
O Jezu, Youichi, jesteś taki kochany! – Uśmiechnęłam się najserdeczniej jak
potrafiłam i zaczęłam rzucać w niego wszystkim, co mi przynieśli. – Skurwysyny!
W następnym meczu was rozsmarujemy po murawie!
Krzyczałabym
tak dalej, ba, wybiegłabym za nim, żeby się upewnić, że jego głupkowaty śmiech,
te diaboliczne „kekekekeke!”, które ryło mi banie, ucichnie, gdy łotr rozbije
sobie ryj o schody, z których go zepchnę, ale wtedy… ALE WTEDY…
Najpierw
poczułam smród. Ych, jak… stary olej albo… gnijący, spalony stek. Jeszcze zanim
go zobaczyłam, wiedziałam, że jeden z nich
tutaj jest. Wcale się nie zdziwiłam, widząc go w szpitalnym uniformie.
Skurczybyki mieli świetne zdolności adaptacyjne. Miał chociaż tyle przyzwoitości,
żeby nie udawać lekarza. Aż mnie ciarki przeszły myśląc, jakie miałby wtedy…
możliwości. Wpadł na salę zapewne zaalarmowany moimi krzykami, ale ponieważ nie
ściskał w ręku strzykawki z środkiem uspakajającym, założyłam, że był zaledwie
z personelu szpitala, możliwe, że z najniższego szczebla. Prawie wywrócił
Chinatsu, która o dziwo, zamiast mnie powstrzymywać, wraz ze mną rzucała w
Devil Batsów tymi parszywymi podarkami i zatrzymała się w progu, odpakowując
gumowe noże. Najwyraźniej liczyła, że jednak jest jakiś sposób, by wyrządzić
nimi krzywdę i przez to tonęła teraz w ramionach tego…
Zobaczyłam
jego twarz, gdy odwrócił się do mnie, marszcząc nos. Cóż. W jego mniemaniu,
zapewne też nie pachniałam zbyt ładnie.
–
Puść ją. – Sama się wystraszyłam własnego głosu. Zastanawiałam się, czy w ogóle
zabrzmiałam zrozumiale, bo usłyszałam tylko okropny warkot, wydobywający się z
mojego gardła. Ale ta gadzina uśmiechnęła się półgębkiem i nawet zrobił pół
kroku w tył, może i próbował też wypuścić Chinatsu z objęć, ale to ona trzymała
go za przedramiona i patrzyła na niego jak urzeczona. No dobra, skubaniec był
przystojny, ale na Boga, śmierdział jak ja pierdolę!
Feniksowi
najwyraźniej to nie przeszkadzało, a kiedy on zwrócił na nią swoje ciemne, wygłodniałe ślepia…. W uszach zaczęło
mi dzwonić, słyszałam bicie własnego serca. Dawno już nie byłam tak bliska
utraty panowania nad sobą, jak właśnie w tej chwili. Zaciskałam dłonie w
pięści, czując wbijające mi się w skórę pazury. Coraz dłuższe pazury.
Wyglądało
na to, ze zaraz pokażę Feniksowi i reszcie obecnych, dlaczego tak naprawdę
wołają za mną Wilczy.
Ololololol. Co sie dzieje?
OdpowiedzUsuń{"A jednak jakiś budynek płoną"
Płonął? może?
Tam generalnie masz czas przszły, nagle w dialogach teraźniejszy... bo "odpowiadam". Trzymaj się czasu skarbie.
"surowice przeciwtężcową."
Przeczytałam: przeciwciążową...
" na pewno cię w nim zamknął."
Zamkną, bo ona o przyszłości mowi.
"Krzyczałabym tak dalej, ba, wybiegłabym za nim, żeby się upewnić, że jego głupkowaty śmiech, te diaboliczne „kekekekeke!”, "
To! To! To! I jeszcze raz to! Kuźwa na czole Ci napiszę! To!